Gość Niedzielny
[artykuł z numeru 36/LXXXIII, 3 września 2006]
 

Marcin Jakimowicz
T R Ą B A   P O W I E T R Z N A


— Byłyśmy już wyczerpane przerzucaniem siana. I wtedy westchnęłam: Panie Boże, świętym pomagałeś, a nam nie pomożesz? I wtedy na bezchmurnym niebie zjawiła się trąba powietrzna. Zlecieli się ludzie z okolicy. — Co to jest? Jak w amerykańskich filmach! – zawołał sąsiad. — Pan Jezus nam siano przerzuca – uśmiechnęłam się. — Ale dlaczego na mój dach? – zdziwił się.


Leje jak z cebra. Nie widać nic na odległość dwóch metrów. Ale gdy zajeżdżamy do Rybna, za Sochaczewem grzeje słońce. Ptaki, krowy, zielone łąki. Stara plebania. Zza chwiejącego się płotu macha do nas uśmiechnięta od ucha do ucha mniszka w czerwonym welonie. — Zapraszam: Pan Jezus już na was czeka – siostra Jana otwiera drzwi kaplicy. Niepewnie przekraczamy próg. Wchodzimy do skromniutkiego domku. Jeszcze nie wiemy, że i niespotykany ubiór zakonnicy, i wystrój domu widziała już w proroctwie przed II wojną światową siostra Faustyna. — Jesteśmy w niebie – rzuca Józek. I nie myli się.

T e r a z   w y m y ś l a j !
Na początku było słowo. W 1935 roku Faustyna Kowalska ujrzała Jezusa, który zażądał: „Pragnę, aby zgromadzenie takie było”. Zakonnica szczegółowo opisała charyzmat przyszłego zakonu (wypraszanie miłosierdzia Bożego dla świata), ubiór mniszek (czerwone welony i płaszcze, białe habity), a nawet proroczo przewidziała, jak będzie wyglądał ich dom. Napisała też regułę. Pisała o trzech odcieniach zgromadzenia: czynnym, klauzurowym i grupie świeckiej. Umierała w przekonaniu, że nie zrealizowała Bożego planu. Dopiero jej spowiednik ks. Michał Sopoćko założył Zgromadzenie Sióstr Jezusa Miłosiernego. Siostry zamieszkały w Myśliborzu. I tu zaczyna się opowieść zapierająca dech w piersiach.
    Kilkadziesiąt lat po śmierci Faustyny kilka kobiet (nie wiedząc o sobie nawzajem) zaczęło szukać opisanego w Dzienniczku zakonu klauzurowego. Nigdzie go nie znalazły, trafiły więc do Myśliborza – zakonu czynnego. — Przychodziłyśmy z zastrzeżeniem, że chcemy za klauzurę. Przyjęto nas, choć zazwyczaj nie przyjmuje się sióstr przychodzących z zastrzeżeniem – opowiada Gertruda Kamieniecka. Powiedziałyśmy sobie: będziemy czekać. Nawet do końca życia. A nuż Bogu potrzebna jest tylko nasza modlitwa i pragnienia? A może zgromadzenie powstanie po naszej śmierci? A tu Pan Jezus zrobił nam kawał: założył je przez nasze ręce.
    Zaczęło się od cudu. Nasi kierownicy duchowi: jezuita, redemptorysta, palotyn i dwóch księży diecezjalnych (często nie znali się nawzajem) tego samego dnia i o tej samej godzinie niezależnie od siebie powiedzieli każdej z nas: może siostra zdecydować się na życie za kratami.
    Początkowo myślałyśmy, że nowa wspólnota powstanie na łonie starej, ale coraz mocniejsze było wezwanie do założenia osobnego zgromadzenia. Wyjechałyśmy do domu koło Bolesławca. Dwa i pół roku uczyłyśmy się życia jako mniszki klauzurowe. Próba powiodła się. Wróciłyśmy. I wtedy przyszły trudne dni. Decyzja o utworzeniu nowego zgromadzenia to było szaleństwo – z ust siostry Gertrudy znika uśmiech. — Nie chcę mówić o szczegółach. Wystarczy powiedzieć, że nasz kierownik duchowy, widząc, w jakich bólach powstaje przewidziany przez Faustynę zakon, powiedział: Nie sądziłem, że jeszcze dziś Bóg prowadzi ludzi taką drogą krzyżową.
    Władze zakonne też się zgodziły. To był skok w ciemność. Był 25 maja 2001 r., a już 26 musiałyśmy wyjechać. Ale dokąd? Powiedziałam: Panie Boże, teraz coś wymyślaj! I wtedy zadzwoniła Małgosia.
    Kiedyś pomogłyśmy jej wyjść z dołka. Chciała się z nami spotkać. — Ale jutro nas już tu nie będzie – powiedziałyśmy. — To przyjedźcie do Warszawy.
    Miałyśmy tylko kanapki i pieniądze na bilet w jedną stronę. Wysiadłyśmy na Dworcu Centralnym. Cztery małe, ubrane na czarno siostry. Miałyśmy habity jeszcze poprzedniego zgromadzenia. Wiedziałyśmy jedno: skoro to plan Jezusa, On przygotuje wszystko. Co ciekawe, Faustyna na swej drodze też musiała zahaczyć o Warszawę… I wtedy przypomniałyśmy sobie: dziś jest Dzień Matki. Maryja jest z nami. Odetchnęłyśmy z ulgą.

B o b r y ,   „ D z i e n n i c z e k ” ,   p o z i o m k i
Małgosia powiedziała: jedźcie na Mazury. Mam tam domek, nie byłam w nim wprawdzie 20 lat, ale może tam zamieszkacie. Zawiozła nas. Wylądowałyśmy w rezerwacie bobrów. Tylko z małymi torebeczkami i Dzienniczkiem. W domu czekała na nas niespodzianka: pościel, porąbane drewno do kominka. Przygotowała je (nie wiedząc o naszym przyjeździe) ciocia Małgosi. Przyjeżdżamy na parking, a tu z samochodu wysiada jakiś mężczyzna i pyta: Mniszki, coście za jedne? Bo ja jestem ksiądz katolicki (śmiech). Już pierwszego dnia Bóg dał nam spowiednika. Siedziałyśmy każdego dnia przed Jezusem w Najświętszym Sakramencie. Żyłyśmy z dnia na dzień. Jadłyśmy grzyby, maliny i poziomki. Mmmm – siostry oblizują usta.
    — Ludzie spod Bolesławca odnaleźli nas i przysłali strasznie dużo ziemniaków. I komórkę, która okazała się potem opatrznościowa. Mieszkałyśmy na Mazurach kilka miesięcy. Do 17 sierpnia. Musiałyśmy wrócić do klasztoru, by podpisać dokumenty o założeniu nowego zgromadzenia: Sióstr Służebnic Bożego Miłosierdzia. Ręka strasznie mi drżała, ale podpisałam. I wtedy zadzwonił kierownik duchowy: Czy siostry zwróciły uwagę na datę? — 17 sierpnia, co w tym dziwnego? — Przecież dokładnie rok temu Jan Paweł II zawierzył świat Bożemu Miłosierdziu! Zatkało nas. Było dokładnie tak jak mówił Dzienniczek: najpierw będzie święto, potem zgromadzenie. Nie wróciłyśmy już do bobrów. Urlop się skończył.

S i o s t r y   s z u k a ją   r u i n y
Zaczęłyśmy szukać domu. A miałyśmy bardzo surowe wymagania: po pierwsze miała to być ruina, bez okien i drzwi (Jezus powiedział, że siostry mają mieszkać tak, by nawet ubodzy im nie zazdrościli). Po drugie miało to być blisko kościoła. Po trzecie w ołtarzu głównym świątyni miał być ukrzyżowany Jezus, Maryja, Jan i dodatkowo dwaj aniołowie. Nie ma co, ładne wymagania (śmiech). Tak pisała Faustyna. I tak musiało być. I kropka. Opisała każdy detal. Był jeden malutki problem: nie zostawiła adresu.
    Dostawaliśmy wiele propozycji. Ze Lwowa, z Niemiec (ogromny klasztor), ze Stanów. Małgosia wywiozła nas na Zamojszczyznę. Dawała tyle hektarów, ile chciałyśmy. Roztocze, bajka. Mały domek w ruinie, zgadza się! A gdzie jest kościół? Osiem kilometrów stąd. — Oj, to nie tu. — Ale ja wam dołożę jeszcze samochód – prosiła. Odmówiłyśmy. Chyba się obraziła. Ale po roku zrozumiała, o co nam chodziło.
    Jezu, szukaj dalej! I wtedy ktoś zadzwonił na komórkę. Piotr – nasz znajomy ksiądz z Rzymu. Pojechałyśmy z nim do naszego kierownika duchowego, księdza Franciszka Bogdana. Otworzył nam drzwi i z miejsca zapytał: A ksiądz, jak może im pomóc? Piotra zapowietrzyło: No, nie wiem, wyjeżdżam do Rzymu, a jutro mam spotkanie z biskupem. Mogę coś wspomnieć – zaczął się tłumaczyć… — Z jakim biskupem? — Łowickim, Alojzym Orszulikiem. I wtedy okazało się, że to bardzo dobry przyjaciel ks. Bogdana. Ale on nigdy sam do niego w naszej sprawie nie zadzwonił. Nie chciał niczego załatwiać po znajomości. Pokornie czekał, aż wypełni się czysta wola Boża.
    Przyjeżdżamy do kurii. Trzy wystraszone siostry. A tu drzwi otwarte na oścież. Biskup kazał otworzyć wszystkie, byśmy nie zabłądziły. Wyszedł, z miejsca zapakował nas do samochodu i wywiózł do Rybna.

J o t a   w   j o t ę
Dom w ruinie, bez drzwi i okien, pokrzywy większe od nas. Zgadza się. Kościół tuż obok. Zgadza się. — A pod jakim wezwaniem? — Świętego Bartłomieja. Zrzedły nam miny. — To chyba nie tu – szepnęłam biskupowi. Zobaczył nas miejscowy proboszcz. Zdziwił się, widząc biskupa spacerującego po polu z trzema dziwnymi mniszkami. — A może siostry wejdą do kościoła? – zaprosił. — Dobrze – odpowiedziałam, ale pomyślałam: Po co oglądać świętego Bartłomieja w głównym ołtarzu? Wchodzimy, a tu w centrum ukrzyżowany Jezus, Maryja, Jan. A nad nimi dwaj aniołowie. Ołtarz zamówił przed wojną jakiś dziedzic. Miał fanaberię, ściągnął go aż z Włoch. I to ten ołtarz ujrzała w swym proroctwie Faustyna.
    — Co wtedy czułyście? Płakałyście? – pytam siostry Scholastyki, która jako jedyna może wychodzić na zewnątrz klasztoru. — Każda chyba coś innego. Ogarnął nas ogromny pokój – opowiada.
    — Trafiłyśmy tu 29 września, w dzień Michała Archanioła. Przypomniałyśmy sobie, że Jezus obiecał Faustynie, że da nam właśnie Michała jako opiekuna. Hurra! Znalazłyśmy dom z Dzienniczka! Zamieszkałyśmy na zrujnowanej plebanii. I ta nazwa: Rybno. Jak symbol chrześcijaństwa.
    Mieszkamy tu już piąty rok. W centrum Polski, na skrzyżowaniu dróg północ–południe, wschód–zachód. A czerwone welony? To kolor męczeństwa, krwi. Faustyna dokładnie napisała, co nas czeka: prześladowanie, niezrozumienie, cierpienie.

K o n i e c   ś w i a t a !
W Rybnie zamieszkały trzy siostry: Gertruda, Jana i Scholastyka. Dziś mieszka już siedem. Zaczęli przychodzić miejscowi. Pomagają, ile można. Przejęli się słowem: „Duch mój spocznie w klasztorze tym. Błogosławić będę szczególnie okolicy, gdzie klasztor ten będzie” (Dzienniczek 570).
    Gdy siostry kupowały w GS-ie poziomnicę i kosę, sołtys złapał się za głowę; Boże, baby się biorą za budowę! Koniec świata! I przysłał ludzi do pomocy.
    — Ksiądz prosił, byśmy zajęły się scholą. Małe dzieci, od pięciu do dwunastu lat. A ja ostatnio przeczytałam w Dzienniczku: „Nagle ujrzałam gromadę dzieci, które na wiek więcej nie miały jak od pięciu do jedenastu lat”. Faustyna wszystko przewidziała! I to wtedy, gdy nas jeszcze nie było na świecie – cieszy się siostra Gertruda.
    Muszę odetchnąć. Spaceruję po sadzie. Czy to możliwe, by ta uboga chatka była zapisana w Bożych planach przygotowania świata na Paruzję? – myślę. Dotykam drewnianych krat, które oddzielają nas od śpiewających nieszpory sióstr, wiercę się w skrzypiącej ławce, patrzę na zniszczoną podłogę starej plebanii. I zawstydzam się. A czy to możliwe, by betlejemska stajnia stała się centrum wszechświata? Coraz lepiej czuję, co przeżywał w Wilnie ksiądz Sopoćko, gdy ruda, piegowata Faustyna szepnęła mu w konfesjonale: „Znam księdza. Jezus opowiedział mi o księdzu”.
    Ołtarz siostry dostały w prezencie. Jest przycięty, oryginalny nie mieścił się w kaplicy. Na nim barwny łowicki pasiak. — Przyniosła go nam kobieta i mówi: kiedyś chciałam go dać na pewien ołtarz, ale nie pasował. Może tu się nada? — A na jaki ołtarz pani go chciała dać? – spytały siostry. I okazało się, że miał trafić na ten sam ołtarz. Ale dopiero teraz, gdy ołtarz trafił do Rybna i został spiłowany, obrus pasował jak ulał – śmieją się siostry. — Jezus zapowiedział, że to miejsce będzie łączyło niebo z ziemią. Gdy kiedyś nie miałyśmy siły zbierać siana, zesłał nam trąbę powietrzną, która sama je przesunęła.
    W tym miejscu uwierzy nawet niewierzący – myślę. — Gdy słyszę dwugodzinną opowieść o cudach związanych z tym malutkim domkiem, zastanawiam się, czy nie napisać książki „Niewiarygodne przygody sióstr w czerwonych welonach”. Ale nie przygody i cuda są tu najważniejsze. Charyzmatem sióstr jest wypraszanie miłosierdzia dla świata i modlitwa za kapłanów. Wielu z nich, stojących na krawędzi, walczyło tu przy ołtarzu. I pozostawali w Kościele.
    — Jak mamy wypraszać miłosierdzie dla całego świata. Jak przygotować świat na przyjście Jezusa? Nasza siódemka? Znamy swoje miejsce w szeregu. Same niczego nie możemy – zastanawia się siostra Gertruda. — Akcjami? Nie, Bóg nie działa przez akcje. I dotarło do nas: mamy zarażać ludzi ufnością. Same to dostrzegłyśmy: przyjeżdżają, zarażają się uśmiechem i przywożą innych. Tyle już tu widziałyśmy: uzdrowienia z nowotworów, uwolnienia z nałogów i złych duchów, nawrócenia. Ludzie wchodzą tu do klasztoru, a wychodzą z domu – dopowiada siostra Jana.

S i o s t r y   ś c i ą g a j ą   p i o r u n y
— Nie wszystko jest zgodne ze wskazaniami Faustyny. Miałyśmy mieszkać w osobnych celach, a śpimy na piętrowych łóżkach – śmieją się mniszki. — Ale zaczynamy budowę klasztoru. — A ile macie pieniędzy? — Nic. Ale czy to nasz pomysł? To Jezus mówił o klasztorze. Jeśli zechce, znajdzie pieniądze. Wiesz, jak się żyje z takim nastawieniem, to niesamowicie uspokaja – siostra Gertruda patrzy mi w oczy. Teoretycznie wiem. Ale zmieniam temat. — Jak przeżyłyście ostatnią srogą zimę? Oczekuję jakiejś w miarę racjonalnej odpowiedzi. — Modliłyśmy się, by było czym palić w piecu. Oddałyśmy to Jezusowi. I wtedy piorun huknął w  pobliski ogromny jesion. Uderzenie było potężne. Drzewo uratowało sąsiadów przed śmiercią, ale i tak spaliło im całą elektronikę. Jesion grzał nas całą zimę. O, i jeszcze zostało – siostra pcha taczkę z ogromną belą.
    — Tu niebezpiecznie jest marzyć – śmieje się siostra Gertruda. — Jezus wyprzedza nas na każdym kroku. — A dlaczego do nas przyjechaliście? – pyta. — Zafascynował nas kolor waszych welonów. Biało-czerwone mniszki. Chciałem do tego dorobić jakąś ideologię – bąkam. Siostry śmieją się. — Wracajcie, kiedy chcecie – machają zza płotu. — Należycie już do rodziny.